… doprawdy, więcej w tym filmowym tytule prawdy jest zawarte, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Ale od początku. Mimo, że w mediach panował ogólny szum, nie poszedłem na tą produkcję do kina, gdyż obawiałem się, że będzie to strata czasu. Poprzedni film Koterskiego “Dzień Świra“, będący niejako wcześniejszą częścią, wzbudził we mnie mieszane uczucia. Były w tym filmie momenty bardzo dobre, jednak jako całość specjalnie do gustu mi nie przypadła. Poza tym gdy film wchodził na ekrany, nie miałem ani czasu, ani chęci, by chodzić po kinach.

Wracając jednak do “Wszyscy jesteśmy Chrystusami“, akurat tak się złożyło, że miałem dziś okazję obejrzeć ten film. Parę dni temu zakończył się XXXI Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w mojej rodzimej Gdyni, gdzie film zdobył nagrodę za reżyserię, zatem postanowiłem skorzystać z okazji która się właśnie pojawiła i go obejrzeć – być może zbyt pochopnie go oceniałem.

Pierwsze minuty projekcji rozwiały wszelkie wątpliwości. W zasadzie nie wiem, co bardziej irytowało mnie: czy to dziwaczna maniera, z jaką grali aktorzy, czy może irytujący surrealizm przedstawianych sytuacji, lub też kompletny brak ładu i składu w montażu poszczególnych scen. Nie wiem, cóż jest przyczyną takiego odbioru tego filmu, generalnie lubię filmy o zagmatwanej, nieliniowej fabule, że przypomnę sobie, z jakim zapałem oglądałem chociażby “Memento“… Tymczasem oglądanie “Wszyscy jesteśmy Chrystusami” było dla mnie prawdziwą torturą, sądzę że wytrzymałem z 10 minut, dalej film przejrzałem posługując się magicznym przyciskiem przewijania.

Tak czy inaczej, po obejrzeniu filmu w głowie pozostało mi jedno, za to istotne pytanie: czyżby Marek Koterski chciał tezę z tytułu uświadomić widzowi wystawiając go na niebywałe cierpienia podczas seansu? Odpowiedzi na to pytanie nie znam, niemniej w moim przypadku, całkowicie się to mu udało;)